sobota, 24 listopada 2012

Faktotum (3) - Charles Bukowski

6

W poniedziałek miałem kaca. Zgoliłem brodę i udałem się pod wskazany w jakimś ogłoszeniu adres. Siedziałem naprzeciwko na­czelnego redaktora, mężczyzny, który nie miał na sobie marynarki, oczy miał podkrążone i wyglądał tak, jakby nie spał przez tydzień. Wnętrze było ciemne i zimne. Zecernia jednej z dwóch wychodzą­cych w mieście gazet, tej mniejszej. Za biurkami siedzieli mężczyźni, którzy w świetle biurowych lamp składali numer.
- Dwanaście dolarów tygodniowo - powiedział.
- W porządku - zgodziłem się. - Reflektuję.
Pracowałem z małym, grubym człowieczkiem, którego wydat­ny bandzioch miał jakiś niezdrowy wygląd. Nosił staromodny ze­garek kieszonkowy na złotej dewizce, kamizelkę, zielony przeciw­słoneczny parasol, miał grube wargi i nalaną, wiecznie ponurą twarz. Jej rysy nie wyrażały niczego konkretnego, ani zainteresowań, ani charakteru; twarz wyglądała tak, jakby została złożona w kilkoro, a potem rozprasowana jak kawałek tektury. Chodził w butach z szerokimi noskami, żuł tytoń i strzykał śliną do spluwaczki stojącej u jego stóp.
- Pan Belger bardzo się napracował, żeby postawić na nogi tę gazetę - powiedział o mężczyźnie, który tak bardzo potrzebował snu. - To dobry człowiek. Byliśmy na prostej drodze do bankructwa, zanim się tu zjawił.
Spojrzał na mnie.
- Zwykle dawali tę pracę jakiemuś chłopakowi z koledżu - zauważył.
Ropucha, pomyślałem. Ot z kim mam przyjemność.
- Chodzi mi o to - ciągnął dalej - że zwykle daje się tę pracę studentowi. Może tu sobie ślęczeć nad książkami i czekać, aż go zawołają. Jesteś studentem?
- Nie.
- Zwykle daje się tę pracę studentowi.
Powlokłem się do pokoju, który miał być moim stanowiskiem pracy. Wypełniały go całe rzędy metalowych szuflad, a w tych szufladach znajdowały się wygrawerowane w cynku formy użyte już kiedyś do druku reklamowych ogłoszeń. Z wielu z nich wciąż na nowo korzystano. Było tam również wiele gotowych form z nazwami firm i ich logo. Grubas wołał: „Chinaski!”, a ja szedłem dowiedzieć się, jakie ogłoszenie i jaka czcionka jest mu potrzebna. Często wysyłano mnie do konkurencyjnej gazety, żebym wypoży­czył zestawy, których nam brakowało. Oni z kolei pożyczali nasze. Były to miłe spacery, gdyż w jakiejś bocznej uliczce wypatrzyłem miejsce, gdzie za piątaka można było wypić szklankę piwa. Grubas zbyt często mnie nie wołał i ta knajpa z piwem stała się moją ulubioną metą. Grubasowi zaczęło mnie brakować. Z początku rzucał mi tylko krzywe spojrzenia. Ale wreszcie pewnego dnia spytał:
- Gdzie byłeś?
- Wyskoczyłem na piwo.
- To jest praca dla studenta.
- Nie jestem studentem.
- Muszę cię zwolnić. Potrzebny mi jest ktoś, kto będzie tu stale, na każde zawołanie.
Grubas zaprowadził mnie do Belgera, który wyglądał na tak samo zmęczonego jak zawsze.
- To jest praca dla studenta, panie Belger. Obawiam się, że ten człowiek do tego się nie nadaje. Potrzebny nam jest student.
- Dobrze - odparł Belger.
Grubas zmył się bezszelestnie.
- Ile jesteśmy panu winni? - spytał Belger.
- Za pięć dni.
- W porządku. Proszę zanieść to na dół do rachunkowości.
- Niech pan posłucha, panie Belger. Ten stary pierdoła jest odrażający.
Belger westchnął.
- Jezu Chryste! Czy ja o tym nie wiem?
Zszedłem na dół do kasy.


7

Ciągle byliśmy w Luizjanie. Czekała nas jeszcze długa jazda pociągiem przez Teksas. Dali nam jedzenie w puszkach, ale nie dali nam otwieraczy. Poukładałem swoje puszki na podłodze i wyciąg­nąłem się na drewnianej ławce. Pozostali mężczyźni zasiedli razem w przedniej części wagonu, śmiali się i gadali. Zamknąłem oczy.
Po jakichś dziesięciu minutach poczułem, że ze szczelin po­między deszczułkami oparcia wydobywa się kurz. Był to jakiś bardzo stary, trumienny kurz, który cuchnął śmiercią - czymś, co było już od dawna umarłe. Przenikał do moich nozdrzy, osiadał na brwiach, próbował mi się wcisnąć do ust. I wtedy usłyszałem odgłos przypominający dyszenie. Poprzez szpary zobaczyłem człowieka przykucniętego za oparciem siedzenia, który prosto w twarz wy­dmuchiwał mi zalegający w tych szparach kurz. Usiadłem, a wtedy tamten wygramolił się zza mojej ławki i pobiegł na przód wagonu. Wytarłem twarz i wpatrywałem się w niego. Niewiarygodne!
- Jak tu przyjdzie, to mi, chłopaki, pomożecie - usłyszałem, jak mówi do nich. - Musita obiecać, że nie zostawicie mnie samego.
Cała banda gapiła się teraz na mnie. Położyłem się z powrotem na ławce. Słyszałem wyraźnie ich głosy.
- Coś z nim jest nie tak. Za kogo on się ma? Nie odzywa się do nikogo. Cały czas trzyma się na osobności.
- Poczekajta, aż zaczniemy robić na tych torach. Wtedy go, skurwysyna, dorwiemy.
- Myślisz, że mu dasz radę? Na moje oko to jakiś pomyleniec.
- Jak ja mu nie dam rady, to kto inny. Zmięknie mu rura, zanim skończymy tę robotę.
Po pewnym czasie poszedłem na przód wagonu, żeby napić się wody. Gdy podszedłem do nich, przestali ze sobą rozmawiać. Piłem wodę z kubka, a oni przyglądali mi się w milczeniu. A potem, kiedy się odwróciłem i odszedłem na swoje miejsce, zaczęli znowu gawędzić.
Pociąg zatrzymywał się wiele razy, w nocy i za dnia. Na każdym postoju, gdy w pobliżu widać było odrobinę zieleni i jakieś miasteczko, jeden lub dwóch ludzi wyskakiwało z wagonu.
- Hej, do diabła! Gdzie się podziali Collins i Martinez?
Brygadzista wyciągał tabliczkę z przypiętą kartką i skreślał ich z listy. Przeszedł na tył wagonu i podszedł do mnie.
- Jak się nazywasz?
- Chinaski.
- Zostajesz z nami?
- Zależy mi na tej robocie.
- No i dobra. - Odszedł i zostawił mnie samego.

W El Passo zjawił się brygadzista i powiedział nam, że się przesiadamy. Dali nam kwity na jeden nocleg w pobliskim hotelu i bony na jedzenie w miejscowym bufecie. A także instrukcje, jak, kiedy i gdzie mamy załadować się przed południem na następny pociąg.
Czekałem przed barem, dopóki tamci nie skończą jeść, a gdy wyszli wreszcie, dłubiąc w zębach i rozmawiając, ruszyłem do środka.
- Damy temu sukinsynowi w srakę.
- Człowieku, jak ja nienawidzę tego skurwysyna!
Wszedłem i zamówiłem siekany stek z cebulą i fasolą. Brako­wało masła do chleba, ale kawa była dobra. Kiedy wyszedłem, już ich nie było. Chodnikiem zbliżał się do mnie jakiś włóczęga. Dałem mu swój kwit na nocleg w hotelu.
Tej nocy spałem na ławce w parku. Wydawało mi się, że tak będzie bezpieczniej. Byłem zmęczony i twardość parkowej ławki zupełnie mi nie przeszkadzała. Usnąłem.
Po pewnym czasie obudziło mnie coś, co przypominało ryk. Nie miałem pojęcia, że aligatory potrafią ryczeć. Choć, dokładniej rzecz biorąc, było to kilka rzeczy naraz: ryk, gniewne sapanie i syczenie. A także dźwięk kłapiących szczęk. Pośrodku sadzawki stał pijany marynarz i trzymał za ogon aligatora. Stworzenie pró­bowało zwinąć się w pałąk i dosięgnąć prześladowcę, ale miało z tym trudności. Jego szczęki były przerażające, ale poruszał nimi powoli i niezdarnie. Opodal stał jakiś inny marynarz i młoda dziewczyna. Przyglądali się i śmiali. A potem on ją pocałował i odeszli razem, zostawiając tego drugiego, który nadal walczył z aligatorem...

A potem obudziło mnie słońce. Koszulę miałem tak gorącą, że niemal parzyła. Marynarz zniknął. Aligator również. Na ławce, na wschód ode mnie, siedziała dziewczyna i dwaj młodzi mężczyźni. Najwyraźniej oni też przespali tę noc w parku. Jeden z mężczyzn wstał z ławki.
- Mickey - powiedziała dziewczyna - ty masz suchostoja!
Zaczęli się śmiać.
- Ile mamy pieniędzy?
Poszperali w kieszeniach. Mieli pięć centów.
- No i co teraz będziemy robić?
- Nie wiem. Chodźmy się przejść.
Patrzyłem, jak odchodzą. Z parku do miasta.

Charles Bukowski "Faktotum", przełożył Krzysztof Kelus, Noir Sur Blanc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz