W czytelni centralnej biblioteki siedzi kilkaset osób, wśród
nich notoryczni złodzieje kieszonkowi - bynajmniej nie tacy, którzy kradną
książki, lecz którzy kradną z książek, wyłuskują zręcznymi palcami fakty i
pomysły. Są między nimi ludzie pozbawieni nadziei, bladzi, z wyrazem twarzy
pełnym cierpienia lub napięcia, którzy w kręgu lampy stołowej szukają w książkach odpowiedzi na pytania.
Możliwość intelektualnych kradzieży oraz przemieszkiwania kątem w książkach
ściąga tu przedziwne figury, podobnie jak na zapleczu wielkiego budynku
biblioteki, w ciemnym ogrodzie z marmurowymi ławkami, na których skupia się
cała ludzka nędza. Nowy Jork tu, na Czterdziestej Drugiej Ulicy, w obłędnej
orgii świetlnej stanowi niepowtarzalny widok: po chodnikach przechadzają się
zawodowi mordercy. Fasady kin skrzą się światłem. W bibliotece przy stoliku po drugiej stronie siedzi łysy
staruszek i robi wypisy z pożółkłej zszywki dawnego angielskiego czasopisma. To
pismo zajmowało się zbieraniem kuriozów literackich („kto użył jako pierwszy w
literaturze francuskiej wyrażenia «wieża z kości słoniowej»"); staruszek
szybko pisze staroświeckimi, szpiczastymi literami i czasami - dosłownie
ukradkiem - ostrożnie rozgląda się dokoła, jak uliczni złodzieje, którzy
grzebią w śmietnikach.
Sandor Marai "Dziennik".
Świetny fragment:)
OdpowiedzUsuńNiekoniecznie pomysły trzeba kraść, ale w bibliotece bardzo łatwo znaleźć inspirację:)