sobota, 6 kwietnia 2013

"Życie, to zwykłe i codzienne, może być wspaniałe"

Andrzej Bobkowski

4 kwietnia 1943 roku 

Słońce i wiosna. Niedziela. Wróble oszalały. Królik konsjerżki uciekł z klatki i zwiedza ostrożnie podwórze. Jedno ucho zwisa mu na bok i jest przekomiczny. Biała kula puchu na nogach. Śmieję się, bo ma w ruchach coś złodziejsko-łobuzerskiego. Wolno wślizguje się w krzaki i nagle wypada z nich prosto przed siebie, pędząc na złamanie karku. Wychylam się przez poręcz i rzucam okruszki z chleba. Wróble nurkują z drzewa na ziemię, porywają zdobycz i uciekają. Królik coś tam zrozumiał, ale nie całkiem. Patrzy na wróble i ma rozczulająco głupią minę. Niemal widać, jak w tej głowie coś się plącze i tumani. Konsjerżka wyszła z „loży" krokiem przetłuszczonej kaczki, coś zakwakała, weszła do klozetu, oczywiście nie zamykając drzwi. Spuściła wodę i wylazła. W ciszy porannej i słonecznej woda szumi jak cały wodospad. Znowu kwaka sama do siebie i stara się złapać królika. Słońce oświetla już dachy domów i niedługo wpadnie do naszego pokoju. Jestem głodny i cieszę się na śniadanie i na pierwszego papierosa. Pojedziemy na rowerach do lasku. Absolutnie nic nie myślę. Żyję. Gorąca herbata, chleb z serem, potem z konfiturą. Papieros. A potem mam ochotę cały wskoczyć do umywalni. Łażę nago po pokoju. Szkoda, że jeszcze nie można jechać w szortach. Z sąsiednich domów dolatuje muzyka z radia. Wykarmiany na Wielkanoc kogut, zawieszony w klatce na jakimś tam balkonie, zapiał. Żeby tylko deszczu nie napędził. Stara Horwatowa, służąca babci, zawsze mówiła, że jak kogut pieje w dzień, to „na plusk". O jednym moim kuzynie mówiła, że „jest taki czysty, że można by się z niego kawy napić". Babcia mówiła „ta stara Horwatka" i twierdziła, że w Krakowie wszystko jest droższe niż w Bochni. Postanawiamy zjeść obiad wcześniej i pojechać po obiedzie.

Andrzej Bobkowski z żoną Barbarą
Schodzę na dół do rowerów i nagle piekielny huk. Salwa wszystkich dział przeciwlotniczych w całym Paryżu. Potem odległy grzmot, trwający minutę, może dwie, i stłumione brzęczenie motorów. Wyskoczyłem na podwórze, ale nic nie widać. Przeszli wysoko zagubieni w błękicie wiosennego nieba. Oporządziłem rowery i zjedliśmy obiad. Wyjeżdżamy. Na avenue Daumesnil ciągnie jeden nieprzerwany sznur ludzi w kierunku lasku Vincennes. Wózki dziecinne piszczą, szurgot tysięcy stóp. Wszyscy idą niedbale, rozleniwieni, rozklejeni. Już są wiadomości - bombardowali „Renault". Dużo osób zabitych na polu wyścigowym Longchamps, gdzie spadło kilka bomb w tłum ludzi na wyścigach. Nie popisali się ci Amerykanie - gdzie Longchamps i gdzie „Renault"? Seryjna robota. Tam śmierć, strzępy ludzkie i ruiny domów, setki zabitych i tysiące opłakujące najbliższych, tu słoneczny dzień, tłum rozbawionych ludzi, beztroska perląca się w kieliszkach pitego na tarasach musującego wina. Garcon, un verre de mousseux. Śmiechy, chłopiec całuje dziewczynę, matka bawi się z dzieckiem, jadę i cieszę się słońcem. Już chwila napięcia minęła, huk i warkot czteromotorowych potworów z w głąb i przestał istnieć. Życie... Z drzew buchają już iskierki świeżej zieloności, drżą w słońcu i puszą się.

Na wycieczce rowerowej z żoną
Daleko za Paryżem, w pobliżu Joinville siadamy na trawie. Ziemia jest jeszcze wilgotna i chłodna. Jemy czekoladę i biszkopty, skręcam papierosa i dymię w niebo. Basia pisze jakiś wiersz. Jeden z tych jej wierszyków, prostych i dziecinnych. Szuka rymu do "fortepian". Też pomysł. Mówię: "sobiepan". - „Jędrek, jakiś ty głupi" - słyszę odpowiedź poetki. Patrzę w niebo i myślę, jakimi słowami można by wyrazić uczucie absolutnego szczęścia, soczystego jak wielka gruszka. Słońce jest białe, płynne, rozlewa się i grzeje. Późnym popołudniem zajeżdżamy do Fontenay do Robertów. Obydwoje są w ogródku i grzebią się w ziemi. Gromadka dzieci jest rozbawiona i na progu stoi najmłodszy Filip. Na wszystko, co się do niego mówi, odpowiada doskonale podsłuchanym u dorosłych „Hein? Hein?" Mówić nie umie, a tego już się nauczył. Basia przegląda greckie książki Jacques'a i konstatuje, że wszystko zapomniała. Mówię jej, żeby się nie martwiła, bo najważniejsze jest to, co się zapomniało, jak to ktoś tam powiedział. Jemy kolację z Robertami i wracamy o zmroku. Jest chłodno i tylko gdzieniegdzie wpada się w falę ciepłego powietrza. Pachną jabłonie i świecą w mroku białością i bladym różem. Czarne zręby zamku Vincennes rozpuszczają się w coraz to ciemniejszym niebie. Życie, to zwykłe i codzienne, może być wspaniałe.


Źródło: Płaszcz zabójcy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz