Andrzej Bobkowski |
4 kwietnia 1943 roku
Słońce i wiosna. Niedziela. Wróble oszalały. Królik konsjerżki uciekł z klatki i zwiedza
ostrożnie podwórze. Jedno ucho zwisa mu na bok i jest przekomiczny.
Biała kula puchu na nogach. Śmieję się, bo ma w ruchach coś
złodziejsko-łobuzerskiego. Wolno wślizguje się w krzaki i nagle wypada z
nich prosto przed siebie, pędząc na złamanie karku. Wychylam się przez
poręcz i rzucam okruszki z chleba. Wróble nurkują z drzewa na ziemię,
porywają zdobycz i uciekają. Królik coś tam zrozumiał, ale nie całkiem.
Patrzy na wróble i ma rozczulająco głupią minę. Niemal widać, jak w tej
głowie coś się plącze i tumani. Konsjerżka wyszła z „loży" krokiem
przetłuszczonej kaczki, coś zakwakała, weszła do klozetu, oczywiście nie
zamykając drzwi. Spuściła wodę i wylazła. W ciszy porannej i słonecznej
woda szumi jak cały wodospad. Znowu kwaka sama do siebie i stara się
złapać królika. Słońce oświetla już dachy domów i niedługo wpadnie do
naszego pokoju. Jestem głodny i cieszę się na śniadanie i na pierwszego
papierosa. Pojedziemy na rowerach do lasku. Absolutnie nic nie myślę.
Żyję. Gorąca herbata, chleb z serem, potem z konfiturą. Papieros. A
potem mam ochotę cały wskoczyć do umywalni. Łażę nago po pokoju. Szkoda,
że jeszcze nie można jechać w szortach. Z sąsiednich domów dolatuje
muzyka z radia. Wykarmiany na Wielkanoc kogut, zawieszony w klatce na
jakimś tam balkonie, zapiał. Żeby tylko deszczu nie napędził. Stara
Horwatowa, służąca babci, zawsze mówiła, że jak kogut pieje w dzień, to
„na plusk". O jednym moim kuzynie mówiła, że „jest taki czysty, że można
by się z niego kawy napić". Babcia mówiła „ta stara Horwatka" i
twierdziła, że w Krakowie wszystko jest droższe niż w Bochni.
Postanawiamy zjeść obiad wcześniej i pojechać po obiedzie.
Andrzej Bobkowski z żoną Barbarą |
Schodzę na dół do rowerów i nagle piekielny huk. Salwa wszystkich dział
przeciwlotniczych w całym Paryżu. Potem odległy grzmot, trwający minutę,
może dwie, i stłumione brzęczenie motorów. Wyskoczyłem na podwórze, ale
nic nie widać. Przeszli wysoko zagubieni w błękicie wiosennego nieba.
Oporządziłem rowery i zjedliśmy obiad. Wyjeżdżamy. Na avenue Daumesnil
ciągnie jeden nieprzerwany sznur ludzi w kierunku lasku Vincennes. Wózki
dziecinne piszczą, szurgot tysięcy stóp. Wszyscy idą niedbale,
rozleniwieni, rozklejeni. Już są wiadomości - bombardowali „Renault".
Dużo osób zabitych na polu wyścigowym Longchamps, gdzie spadło kilka
bomb w tłum ludzi na wyścigach. Nie popisali się ci Amerykanie - gdzie
Longchamps i gdzie „Renault"? Seryjna robota. Tam śmierć, strzępy
ludzkie i ruiny domów, setki zabitych i tysiące opłakujące najbliższych,
tu słoneczny dzień, tłum rozbawionych ludzi, beztroska perląca się w
kieliszkach pitego na tarasach musującego wina. Garcon, un verre de mousseux. Śmiechy, chłopiec całuje dziewczynę, matka bawi się z dzieckiem, jadę i
cieszę się słońcem. Już chwila napięcia minęła, huk i warkot
czteromotorowych potworów z w głąb i przestał istnieć. Życie... Z drzew
buchają już iskierki świeżej zieloności, drżą w słońcu i puszą się.
Na wycieczce rowerowej z żoną |
Daleko za Paryżem, w pobliżu Joinville siadamy na trawie. Ziemia jest
jeszcze wilgotna i chłodna. Jemy czekoladę i biszkopty, skręcam
papierosa i dymię w niebo. Basia pisze jakiś wiersz. Jeden z tych jej
wierszyków, prostych i dziecinnych. Szuka rymu do "fortepian". Też
pomysł. Mówię: "sobiepan". - „Jędrek, jakiś ty głupi" - słyszę odpowiedź
poetki. Patrzę w niebo i myślę, jakimi słowami można by wyrazić uczucie
absolutnego szczęścia, soczystego jak wielka gruszka. Słońce jest
białe, płynne, rozlewa się i grzeje. Późnym popołudniem zajeżdżamy do
Fontenay do Robertów. Obydwoje są w ogródku i grzebią się w ziemi.
Gromadka dzieci jest rozbawiona i na progu stoi najmłodszy Filip. Na
wszystko, co się do niego mówi, odpowiada doskonale podsłuchanym u
dorosłych „Hein? Hein?" Mówić nie umie, a tego już się nauczył. Basia
przegląda greckie książki Jacques'a i konstatuje, że wszystko
zapomniała. Mówię jej, żeby się nie martwiła, bo najważniejsze jest to,
co się zapomniało, jak to ktoś tam powiedział. Jemy kolację z Robertami i
wracamy o zmroku. Jest chłodno i tylko gdzieniegdzie wpada się w falę
ciepłego powietrza. Pachną jabłonie i świecą w mroku białością i bladym
różem. Czarne zręby zamku Vincennes rozpuszczają się w coraz to
ciemniejszym niebie. Życie, to zwykłe i codzienne, może być wspaniałe.
Źródło: Płaszcz zabójcy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz