sobota, 22 czerwca 2013

"Dziś pragnę go zachować"

Edmund i Juliusz de Goncourt

Noc z soboty na niedzielę, 18 czerwca 1870 roku

Jest druga nad ranem. Wstałem i zastępuję Pelagię przy łóżku mego biednego, ukochanego brata, który nie odzyskał przytomności i mowy od drugiej po południu w czwartek.
Nasłuchuję jego prędkiego i trudnego oddechu. W cieniu zasłon widzę jego nieruchome spojrzenie. Co chwila dotyka mnie wysunięta z łóżka, ocierająca się ręka; z ust wychodzą i plączą się ze sobą niezrozumiałe słowa. Nad wielkimi czarnymi drzewami księżyc jak z ballady: białe, połyskliwe światło wchodzi przez otwarte okno kładąc się na podłodze. Posępne chwile ciszy, kiedy słychać tylko odgłos repetiera naszego ojca; tym zegarkiem posługuję się od czasu do czasu, by zmierzyć puls jego młodszego syna. Mimo trzykrotnego zażycia bromku potasu w ćwierci szklanki wody nie może spać ani minuty; jego głowa w nieustannym ruchu obraca się z prawa na lewo; coś niepojętego huczy w sparaliżowanym mózgu, z ust wypadają zarysy zdań, urywki słów, nieartykułowane sylaby, zrazu powtarzane gwałtownie i kończące się jak westchnienie. Z daleka słyszę mordercze wycie psa.
Oto godzina kosów i ich gwizdów w bielejącym niebie; na zasłonach wciąż biały odblask jego zamkniętych oczu, nie znających snu, choć śpią na pozór.
Przedwczoraj, w czwartek, czytał mi jeszcze Pamiętniki Chateaubrianda: były jedynym zainteresowaniem i rozrywką tego biedaka. Zauważyłem, że jest zmęczony, że czyta źle. Prosiłem go, by przerwał lekturę; będzie lepiej, jeśli przejdzie się trochę po Lasku Bulońskim. Opierał się chwilę, potem ustąpił; i kiedy wstał, żeby wyjść ze mną z pokoju, zachwiał się i upadł na fotel. Zaniosłem go na łóżko, wypytując co mu dolega, co czuje; pragnąłem jego odpowiedzi i bałem się jej. Niestety, jak podczas pierwszego ataku, mógł wydawać tylko dźwięki, które nie były słowami. [...] Myślałem, że to atak taki jak w maju.
Ale nagle odrzucił głowę do tyłu i krzyknął tak chrapliwie, gardłowo, strasznie, że musiałem zamknąć okno. Natychmiast skurcze wykrzywiły jego ładną twarz, deformując wszystkie jej kształty, zmieniając wszystkie rysy, okropne konwulsje szarpały ciało i ramiona, jakby chcąc je przekręcić, ze zniekształconych ust toczyła się krwawa piana. Siedząc za nim na poduszce, trzymałem jego ręce i przyciskałem jego głowę do serca; jej śmiertelny pot zwilżał moją koszulę i spływał mi po udach.
Po tym ataku nastąpiły inne, mniej gwałtowne, twarz jego stała się na powrót tą, którą znałem. Z kolei nadeszło uspokojenie pełne majaczeń. [...]

Wczoraj wieczorem [neurolog] Beni-Barde powiedział mi, że wszystko skończone, że nastąpił rozkład mózgu u nasady czaszki, z tyłu głowy, że nie ma już żadnej nadziei... Potem — ale już nie słuchałem — mówił o zaatakowanych nerwach płucnych i piorunującej a nieuniknionej gruźlicy... W dniu, kiedy poczułem, że jest ugodzony na zawsze, duma moja, duma za nas obydwu, szeptała mi: „Lepiej byłoby, żeby umarł”. Dziś pragnę go zachować, choćby miał pozostać bezrozumny i kaleki, błagam o to na kolanach.
Pomyśleć, że skończyło się, skończyło na zawsze! Pomyśleć, że ten dwudziestodwuletni, tak bliski i nierozłączny związek, te dnie i noce spędzane zawsze razem od śmierci naszej matki w roku 1848, że ten długi czas, podczas którego rozstaliśmy się tylko dwa razy na dwadzieścia cztery godziny — skończyły się, skończyły na zawsze! Czy to możliwe?
Nie będzie już szedł obok mnie podczas przechadzki. Nie będzie siedział naprzeciw podczas posiłku. We śnie nie będę czuł jego snu w sąsiednim pokoju. Jego oczy nie będą towarzyszyć moim oczom przy oglądaniu krajów, obrazów, życia współczesnego. Nie będzie jego bliźniaczej inteligencji, żeby uprzedzić mnie w powiedzeniu tego, co mam powiedzieć, czy w powtórzeniu tego, co mówię. Za kilka dni, za kilka godzin w moje życie, tak bardzo wypełnione tym uczuciem — mogę powiedzieć: moim jedynym szczęściem — wkroczy straszna samotność starego człowieka na ziemi.
Jakiej to pokuty jesteśmy ofiarami? Zastanawiam się nad tym, kiedy przypominam jego życie, mające przed sobą zaledwie godziny, które zaznało jedynie goryczy; któremu literatura i pracowite poszukiwanie sławy nie przyniosły nic prócz obelg, pogardy i gwizdów; które od pięciu lat walczy z codziennym cierpieniem, a kończy moralną i fizyczną agonią; w którym zawsze i wszędzie odnajduję jakąś prześladującą i morderczą fatalność... Ach, dobroć, dobroć Boża! Słusznie podawaliśmy ją w wątpliwość.

Edmund i Juliusz de Goncourt, Dziennik, tłum. Joanna Guze, Państwowy Instytut Wydawniczy 1988, s. 300–302.

Źródło: Płaszcz zabójcy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz