piątek, 27 września 2013

Podróż jest jak małżeństwo

Kiedy byłem bardzo młody i czułem natarczywe pragnienie znalezienia się gdzie indziej, ludzie dojrzali zapewniali mnie, że dojrzałość uleczy te zachcianki. Kiedy zaś lata określiły mnie jako dojrzałego, przepisanym lekarstwem miał być wiek średni. W średnim wieku zapewniano mnie, że starszy wiek uśmierzy moją gorączkę, a teraz, kiedy mam lat pięćdziesiąt osiem, może załatwi to zgrzybiałość. Nic nie poskutkowało. Cztery chrapliwe ryki syreny okrętowej nadal jeżą mi włosy na karku i wprawiają moje stopy w ruch. Odgłos odrzutowca, rozgrzewanego motoru, nawet klapotanie podkutych kopyt na bruku wywołuje dawny dreszcz, suchość ust i zmęczenie oka, rozpala dłonie i wywraca żołądek wysoko pod żebrami. Inaczej mówiąc, nie poprawiam się; a mówiąc dalej, jak ktoś raz jest włóczęgą, zawsze będzie włóczęgą. Obawiam się, że ta choroba jest nieuleczalna. Stwierdzam to, nie żeby pouczać innych, ale poinformować siebie samego.
 


Kiedy wirus niepokoju zaczyna opanowywać człowieka niesfornego, a droga odchodząca daleko Stąd wydaje się szeroka, prosta i miła, ofiara musi najpierw znaleźć w sobie dostateczny i dobry powód do wyjazdu. Nie jest to trudne dla prawdziwego włóczęgi. Ma on w sobie cały las powodów, z którego może wybierać. Następnie musi uplanować swoją podróż w czasie i przestrzeni, obrać kierunek i miejsce przeznaczenia. Na koniec zaś musi ustalić szczegóły wędrówki. Jak jechać, co zabrać ze sobą, jak długo podróżować. Ta część owego procesu jest nieodmienna i nieśmiertelna. Notuję ją tylko dlatego, ażeby nowicjusze we włóczęgostwie, niczym nastolatki w nowo wyklutym grzechu, nie uważali, że sami ją wymyślili.
Z chwilą kiedy wędrówka jest już zaplanowana, przygotowana i wprowadzona w czyn, pojawia się nowy element, który wysuwa się na plan pierwszy. Wyprawa, safari, eksploracja jest pewną istnością, różną od wszystkich innych podróży. Ma swoją osobowość, temperament, indywidualność, jedyność. Podróż jest osobą samą w sobie; nie ma dwóch jednakowych. A wszelkie plany, zabezpieczenia, regulacje i przymusy są bezowocne. Po latach zmagań stwierdzamy, że nie my robimy podróż; to podróż robi nas. Przewodniki, plany jazdy, rezerwacje, ustalone i nieuniknione, rozbijają się w drzazgi o osobowość podróży. Dopiero kiedy to się uzna, może rzetelny włóczęga odsapnąć i wziąć się do dzieła. Dopiero wtedy odpadają rozczarowania. Pod tym względem podróż jest jak małżeństwo. Niezawodnym sposobem popełnienia błędu jest myśleć, że się nad nią panuje. Teraz, kiedy to powiedziałem, czuję się lepiej, jakkolwiek tylko ci, którzy sami tego doświadczyli, potrafią mnie zrozumieć.
Mój plan był jasny, zwarty i chyba rozsądny. Przez wiele lat podróżowałem po różnych częściach świata. W Ameryce mieszkam w Nowym Jorku albo też wpadam do Chicago czy San Francisco. Ale Nowy Jork nie bardziej jest Ameryką, niż Paryż Francją czy Londyn Anglią. Dlatego też odkryłem, że nie znam własnego kraju. Ja, pisarz amerykański, piszący o Ameryce, pracowałem z pamięci, a pamięć jest w najlepszym razie niedoskonałą, spaczoną zbiornicą. Od dawna nie słuchałem mowy Ameryki, nie wąchałem trawy, drzew i nieczystości, nie oglądałem jej wzgórz i wody, barw i odcieni światła. Znałem przemiany jedynie z książek i gazet. Ale, co więcej, nie wyczuwałem kraju od lat dwudziestu pięciu. Krótko mówiąc, pisałem o czymś, czego nie znałem, a wydaje mi się, że u tak zwanego pisarza jest to przestępstwem. Moje wspomnienia zostały skrzywione przez dwadzieścia pięć lat, które tymczasem minęły.
Niegdyś podróżowałem starym wozem piekarskim, dwudrzwiowym gruchotem z materacem na podłodze. Zatrzymywałem się tam, gdzie zatrzymywali się lub gromadzili ludzie, słuchałem, patrzałem, dotykałem, i w ten sposób uzyskiwałem obraz mojego kraju, którego dokładność zmniejszały tylko moje własne niedostatki.
I tak się stało, że postanowiłem przyjrzeć się znowu, spróbować na nowo odkryć ten kraj-potwora. Inaczej nie mógłbym pisząc ukazywać owych drobnych, diagnostycznych prawd, które są fundamentami większej prawdy. (...)
Przypuszczałem, że trochę popiszę w drodze, może eseje, chyba notatki, z pewnością listy. Zabrałem papier, kalkę, maszynę do pisania, ołówki, notatniki i nie tylko to, ale także słowniki, krótką encyklopedię oraz tuzin innych książek źródłowych, i to ciężkich. Myślę, że nasza zdolność do samoułudy jest nieograniczona. Wiedziałem doskonale, że rzadko robię notatki, a jeśli tak, to albo je gubię, albo nie mogę ich odczytać. Wiedziałem również po trzydziestu latach uprawiania mojego zawodu, że nie potrafię pisać na gorąco ó jakimś wydarzeniu. Musi ono przefermentować. Muszę robić to, co jeden mój przyjaciel nazwał „przeżuwaniem” przez jakiś czas, dopóki coś się nie uleży. I mimo tej samoświadomości wyposażyłem Rosynanta w ilość materiałów piśmiennych wystarczającą na dziesięć tomów. Poza tym załadowałem sto pięćdziesiąt funtów tych książek, do których czytania jeszcze się nie zabrałem - a oczywiście są to książki, do których czytania nigdy się nie zabiorę. Konserwy, naboje śrutowe, naboje kulowe, pudełka z narzędziami i o wiele za dużo odzieży, koców i poduszek, i dużo za dużo trzewików i butów, watowana bielizna na mrozy, plastykowe talerze i kubki, plastykowe wiadro do zmywania naczyń, zapasowa butla z gazem. 

John Steinbeck "Podróże z Charleyem".
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz