czwartek, 19 września 2013

"Smętna dusza może nas zabić prędzej niż zarazek"

Niedaleko za Bangorem zatrzymałem się na postoju i wziąłem sobie pokój. Nie był kosztowny. Szyld oznajmiał: „Znaczna obniżka cen na zimę”. Było tam niepokalanie czysto: wszystko plastykowe - podłogi, zasłony, blaty stołów z nie plamiącego się, niepalnego plastyku, abażury z plastyku. Tylko pościele i ręczniki były z naturalnego materiału. Poszedłem do prowadzonej łącznie z motelem małej restauracji. Ona też była cała plastykowa - obrusy, maselniczki. Cukier i sucharki poowijane w celofan, dżem w malutkiej plastykowej trumience, opieczętowanej celofanem. Był wczesny wieczór, a ja byłem jedynym klientem. Nawet kelnerka miała na sobie zmywalny fartuch. Nie wyglądała na zadowoloną, ale i nie na niezadowoloną. Po prostu była nijaka. Ale nie sądzę, żeby ktokolwiek był nijaki. Coś musi tkwić w człowieku, chociażby po to, by skóra się nie zapadła. To obojętne oko, apatyczna ręka, ten atłasowy policzek przyprószony jak pączek plastykowym pudrem - musiały mieć jakieś wspomnienia czy marzenia. Spytałem na chybił trafił:


- Kiedy pani jedzie na Florydę?
- W przyszłym tygodniu - odrzekła obojętnie. A potem coś drgnęło w tej bolesnej próżni. - Zaraz, a skąd pan wie, że jadę?
- Widocznie czytam w pani myślach.
Popatrzała na moją brodę.
- Pan na występy?
- Nie.
- To jak pan może czytać w moich myślach?
- Może zgadłem. Podoba się pani tam?
- No pewnie! Jeżdżę co roku. Masa posad kelnerek w zimie.
- Co pani tam robi, to znaczy dla rozrywki?
- A nic. Tak się obijam.
- Czy pani łowi ryby albo pływa?
- Nie bardzo. Tylko się obijam. Nie lubię tego piasku, swędzi mnie.
- Zarabia pani dobrze?
- Tam przyjeżdża hołota.
- Hołota?
- Wolą wydawać forsę na wódę.
- Niż co?
- Niż dawać napiwki. To samo tutaj, z tymi letnikami. Hołota. 
Dziwna rzecz, jak jedna osoba może nasycić pokój witalnością, emocją. A znowu inni, i ta dziewczyna do nich należała, potrafią wypompować całą energię i radość, wyssać do sucha przyjemność i nie mieć z tego żadnej pożywki. Tacy ludzie rozpylają szarość w powietrzu dokoła siebie. Prowadziłem wóz bardzo długo i może energia była zmniejszona, a odporność słaba. Kelnerka mnie załatwiła. Poczułem się taki zgnębiony i nieszczęśliwy, że miałem ochotę wpełznąć w plastykowy futerał i umrzeć. Jakaż musi z niej być towarzyszka, jaka kochanka! Próbowałem ją sobie wyobrazić w tej drugiej roli, ale nie mogłem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie dać jej pięciu dolarów napiwku, ale wiedziałem, co by się stało. Nie byłaby zadowolona. Po prostu wzięłaby mnie za wariata.
Wróciłem do mojego czystego pokoiku. Nigdy nie pijam sam jeden. To niezbyt zabawne. I nie sądzę, żebym to miał robić, chyba że stanę się alkoholikiem. Ale tego wieczora wydobyłem z moich zapasów butelkę wódki i zabrałem ją do swojej celi. W łazience stały dwie szklanki do wody w zalepionych celofanowych torebkach ze słowami: „Te szklanki są wysterylizowane dla waszej ochrony”. Sedes był opieczętowany paskiem papieru z informacją: „Ten sedes został wysterylizowany promieniami ultrafioletowymi dla waszej ochrony”. Każdy mnie ochraniał i to było okropne. Zerwałem torebki ze szklanek. Zgwałciłem stopą opieczętowanie sedesu. Nalałem sobie pół szklanki wódki, wypiłem, nalałem jeszcze raz. Potem zanurzyłem się głęboko w gorącą wodę w wannie i byłem zupełnie nieszczęśliwy i nic nigdzie nie wydawało się dobre.(...)
Pamiętam jednego starego Araba w Afryce Północnej, człowieka, którego ręce nigdy nie dotknęły wody. Podał mi miętową herbatę w szklance tak oblepionej brudem od ciągłego używania, że była matowa, ale dał mi też swoje towarzystwo i ta herbata była przez to wyśmienita. I bez żadnej ochrony zęby mi nie powypadały ani nie dostałem ropiejących wrzodów. Zacząłem formułować sobie nowe prawo dotyczące stosunku ochrony do przygnębienia. Smętna dusza może nas zabić prędzej, o wiele prędzej niż zarazek.
Gdyby Charley nie otrząsnął się, nie podskoczył i nie powiedział: „Ftt”, może bym i zapomniał, że co wieczór dostaje dwa psie sucharki i wychodzi na spacer, żeby sobie rozjaśnić w głowie. Włożyłem czyste ubranie i wyszedłem z nim w usianą gwiazdami noc. A pokazała się także Aurora Borealis. Widziałem ją tylko parę razy w życiu. Wisiała i poruszała się majestatycznymi zwojami niby nieskończona suwnica nad sceną bezkresnego teatru. Barwy różanej, lawendowej i fiołkowej, przesuwała się i pulsowała na tle mroku, a przez nią świeciły wyostrzone mrozem gwiazdy. Zobaczyć taką rzecz w chwili, kiedy tak bardzo tego potrzebowałem! Przez moment zastanawiałem się, czy nie złapać tej kelnerki i nie wypędzić jej na dwór kopniakiem w tyłek, ażeby na to popatrzyła, ale nie miałem odwagi. Potrafiłaby sprawić, że wieczność i nieskończoność roztopiłyby się i wyciekły między palcami. Powietrze słodko parzyło mrozem, a Charley, biegnąc przodem, powitał szczegółowo cały szpaler przystrzyżonego ligustru parując w tym czasie. Kiedy wrócił, był zadowolony i radosny. Dałem mu trzy sucharki, zmiętosiłem sterylne łóżko i poszedłem spać w Rosynancie.

John Steinbeck "Podróże z Charleyem".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz