czwartek, 19 grudnia 2013

"Typowa paryska dzielnica biedoty"

George Orwell

15 października 1934 

"Rue du Coq d'Or, Paryż, godzina siódma rano. Z ulicy słychać wściekłe, ochrypłe wrzaski. Madame Monce, właścicielka niewielkiego hoteliku z naprzeciwka, wyszła na chodnik, żeby zwymyślać lokatorkę z trzeciego piętra. Na bose stopy wzuła saboty, siwe włosy opadają jej na ramiona. 

Madame Monce: — Sacree Salope! Ile razy ci powtarzałam, żebyś nie rozgniatała pluskiew na tapetach? Kupiłaś sobie ten hotel, czy co? Dlaczego nie wyrzucasz pluskiew przez okno, tak jak inni? Espece de trainee! 

Kobieta z trzeciego piętra: — Va donc, eh! vieille vache! 

W chwilę później dochodzą zewsząd krzyki i wrzaski, w domach po obu stronach otwierają się gwałtownie okna i połowa ulicy włącza się do kłótni. Po dziesięciu minutach wrzawa milknie jak nożem uciął, ponieważ przejeżdża szwadron kawalerii: wszyscy przestają krzyczeć i gapią się na żołnierzy. Kreślę tę scenę po to, żeby oddać, choćby częściowo, klimat rue du Coq d'Or. Pyskówki nie były oczywiście jedyną jej specjalnością, choć nieczęsto ranek upływał tam bez przynajmniej jednej awantury tego rodzaju. Atmosferę tej ulicy tworzyły burdy, żałosne nawoływania handlarzy, krzyki dzieci grających na bruku skórkami pomarańczy, nocami zaś głośne śpiewy oraz kwaśny odór wozów z odpadkami. 

Była to bardzo wąska ulica — tworzyła wąwóz wysokich, pokrytych liszajem budynków, pochylonych dziwacznie ku sobie, jakby waląc się, zawisły nagle w powietrzu. We wszystkich tych domach mieściły się hotele, w których najczęściej mieszkali, stłoczeni jak śledzie w beczce, Polacy, Arabowie i Włosi. Na parterach tych hoteli urządzono maleńkie bistra, w których można się było upić za równowartość szylinga. W sobotnie wieczory mniej więcej jedna trzecia męskich mieszkańców tej dzielnicy była pijana. Walczono o kobiety, zaś arabscy robotnicy z najtańszych hoteli mieli między sobą tajemnicze zatargi, które rozstrzygali ciosami krzeseł, a niekiedy strzelaniną z rewolweru. Nocą policjanci patrolowali tę ulicę wyłącznie dwójkami. Była to doprawdy okolica spod ciemnej gwiazdy. A jednak wśród zgiełku i brudu mieszkali tam zwyczajni, szacowni francuscy sklepikarze, piekarze, praczki oraz przedstawiciele podobnych profesji, trzymając się razem i bez rozgłosu ciułając niewielkie fortunki. Ot, typowa paryska dzielnica biedoty. 

Mój hotel nazywał się Hotel des Trois Moineaux. Był to ciemny, zniszczony, zdezelowany kurnik o pięciu piętrach, podzielony za pomocą drewnianych przegród na czterdzieści numerów. Pokoiki były niewielkie i zawsze lepiło się tam od brudu, ponieważ nie zatrudniano pokojówek, a Madame F., la patronne, nie miała czasu na sprzątanie. Ścianki działowe były cienkie jak z tektury, zaś w celu zamaskowania szczelin pokryto je różową tapetą, niezliczonymi warstwami, które odchodziły i za którymi gnieździły się stada robactwa. Pod sufitem przez cały dzień maszerowały niczym kolumny żołnierzy długie szeregi pluskiew, które nocą schodziły na dół wygłodniałe jak wilki, toteż trzeba się było budzić co kilka godzin i tłuc je tysiącami. Niekiedy, gdy pluskwy stawały się nie do wytrzymania, paliło się siarkę, co powodowało, że owady wędrowały do pokoju obok; wtedy sąsiad w rewanżu okadzał swój pokój, a pluskwy powracały. W hotelu wprawdzie panował brud, ale było w nim miło jak w domu, albowiem Madame F. i jej mąż dawali się lubić. Opłata za numer wynosiła od trzydziestu do pięćdziesięciu franków tygodniowo. Goście nie zagrzewali tu długo miejsca. Byli to głównie cudzoziemcy, przybywający bez bagażu, mieszkający tydzień, a potem znikający jak kamfora. Reprezentowali rozmaite zawody — byli więc wśród nich łatacze obuwia, murarze, kamieniarze, niewykwalifikowani robotnicy, byli też studenci, prostytutki, zbieracze szmat. Niektórzy biedni jak mysz kościelna. W pokoju na poddaszu mieszkał student Bułgar wyrabiający kupowane przez Amerykanów ozdobne kapcie. Od godziny szóstej rano aż do południa siedział na łóżku, szyjąc w tym czasie dwanaście par, co przynosiło mu trzydzieści pięć franków dochodu; resztę dnia spędzał na słuchaniu wykładów na Sorbonie. Przygotowywał się do stanu duchownego, a na podłodze jego zarzuconego ścinkami skóry pokoju walały się bezładnie dzieła teologiczne. W innym numerze mieszkała Rosjanka z synem mieniącym się artystą. Matka pracowała przez szesnaście godzin dziennie, cerując skarpetki po dwadzieścia pięć centymów za sztukę, podczas gdy jej synalek, porządnie ubrany, włóczył się po kawiarniach Montparnasse. Jeszcze inny pokój został wynajęty jednocześnie dwóm lokatorom: pierwszy pracował na dzienną zmianę, drugi zaś na nocną. Obok pewien wdowiec dzielił łóżko z dwiema dorosłymi córkami — obie chorowały na gruźlicę". 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz